music : alternative rock, blues, rock'n'roll
Recenzja z portalu screenagers.pl autorstwa Marcelego Frączka :
Blues muzyką dla wapniaków? Nic bardziej mylnego. Posłuchajcie nowej płyty Jona Spencera i jego Blues Explosion. Ta muzyka ma jaja. Ta muzyka eksploduje jak bomba z natychmiastowym zapłonem. Odkręćcie potencjometry na full. To będzie prawdziwa jazda bez trzymanki.
Kiedy zespół Jon Spencer Blues Explosion wydał pierwszą płytę zatytułowaną "Orange", krytycy - całkiem słusznie - piali na cześć jego lidera prawdziwe peany. Dawno nie było artysty, któryby z taką ekspresją grał piosenki oparte na sprawdzonych bluesowych patentach. Charyzmatycznego gitarzystę i wokalistę obdarzonego głosem sytuującym go gdzieś pomiędzy Mickiem Jaggerem a Lesem Claypoolem nazywano nawet nowym Hendrixem. Nieco na wyrost, bo Spencer nigdy nie był i nie będzie wirtuozem gitary. Nie można mu jednak odmówić osobowości scenicznej i tej iskry szaleństwa, która wyróżniała jego muzykę od innych produkcji lat 90. Niestety, po świetnym debiucie ("Brenda", gdzie jesteś?) przyszły lata cienkie i jałowe. Żadna z późniejszych płyt nie była już tak świeża i inspirująca. Aż do najnowszej. Zespół pod skróconą nazwą nagrał płytę przełomową. "Damage" to esencja stylu JSBE i energia, jakiej dawno nie słyszeliśmy.
"Panie i panowie, to nie jest diabelska muzyka, a my nie jesteśmy na usługach diabła" - zapewnia Jon Spencer w "Help These Blues". Czyżby? Już pierwszy numer zwiastuje prawdziwie diabelskie trzęsienie ziemi. Ciężki riff, przesterowany bas i perkusja, która wpada w szaleńczy technotrans - to robi wrażenie. Ten ekscentryczny początek nie przeszkadza jednak zagrać zespołowi niby podrasowani Stonesi już w drugim utworze. Podobny luz ma również "Crunchy", chyba najbardziej radiowa kompozycja na płycie. Z kolei "Hot Gossip", ciężki i rytmiczny, przypomina najlepsze numery Rage Against The Machine. Spencerowi towarzyszy w nim Chuck D z Public Enemy. Wątek odjazdowy kontynuuje "Mars, Arizona" - brutalnie przesterowane gitary i głębokie tąpnięcia basu dosłownie wgniatają w ziemię. To, co tu wyprawiają ci faceci zakrawa na bluźnierstwo: połączenie dewastujących garażowych riffów i krzykliwego wokalu z klasyczną bluesową solówką i kosmicznymi efektami syntezatorów poraża i obezwładnia. W "Fed Up And Low Down" jest jeszcze ciekawiej. Sample i skrecze w wykonaniu DJ Shadowa (nie wierzycie?) i punkowa jazda w refrenach - a wszystko kończy się totalną dźwiękową demolką! Żeby nie było, że Blues Explosion w ogóle nie gra bluesa. Ależ tak, drodzy państwo. Co powiecie na "You Been My Baby" w stylu najlepszych ballad ZZ Top? Albo na "Rattilling", stylizowany na klimaty Los Lobos, w którym mamy przegląd chyba wszystkich możliwych studyjnych sztuczek związanych z przetwarzaniem głosu. Z ciekawostek warto zauważyć instrumentalny "Rivals" z ciekawymi partiami trąbki i saksofonu oraz mocno psychodeliczny "Spoiled" . Wymieniłem prawie wszystkie piosenki, bo też płyta jest bardzo równa, nie ma na niej żadnych knotów. Tworzy spójną, dobrze przemyślaną całość, której nie sposób "ulepszyć" na własną rękę.
Co można napisać w podsumowaniu takiej dziarskiej, rockandrollowej płyty, nie używając przy tym słów powszechnie uważanych za niecenzuralne? Że jest zaje...fajna? Że udowadnia, że rock nie tylko nie umarł, ale trzyma się świetnie (pewnie dzięki dużym ilościom piwa, chipsów i różnych ziół... ziółek)? Że niewiele pojawiło się ostatnio płyt, które tak jak "Damage" dają kopa na cały dzień? Sami wybierzcie odpowiedź.